Archiwum kategorii: Gilby Clarke

The Blackouts

Po rozwiązaniu Kill for Thrills Gilby grywał z Jo Dogiem z formacji Dogs D’amour. Grupa znana pod nazwą The Blackouts koncertowała często w okolicy L.A. Fani obecni na koncertach twierdzą,że tam właśnie narodziły się pierwsze wersje piosenek “Tijuana Jail’,czy “Skins n’ bones”.
Grupa nie nagrała żadnej płyty,jako,że wkrótce Gilby został członkiem Gn’R.
Nic mi  nie wiadomo o jakimkolwiek zarejestrowanym materiale audiowizualnym z tych koncertów z wyjątkiem nielicznych zdjęć.


Kill for Thrills – Dynamite for nightmareland

Rok 1990. Kill for Thrills wydają swój pierwszy i, jak się później okazało, ostatni pełny albu“Dynamite for nightmareland”, poprzedzony wydaną rok wcześniej epką.
Skład zespołu w porównaniu z debiutem nie zmienił się.

W jednej z internetowych recenzji przeczytałem,że “Motorcycle cowboys” to piosenka, dla której warto kupić ten album.
Czy tak jest rzeczywiście? Coś w tym jest, choć z pewnością jest to ocena nieco zespół krzywdząca. Na płycie znajdziemy 11 kawałków, w tym bonusowe”Silver bullets” znane nam już z wydanej rok wcześniej epki “Commercial Suicide”. Prócz niego na płycie znalazły się także: “Brother’s eyes”, “Paisley Killer’s”, “Something for the suffering”, “Rockets”, “Wedding Flowers”, “Ghost and monsters” , “My addiction” , “Misery Pills” oraz znane już wcześniej “Commercial Suicide”.

Autorem większości piosenek był, najbardziej doświadczony muzyk, Gilby Clarke. Muzyka zespołu nie odbiegała znacząco od debiutu, ani od tego,co prezentowała wówczas amerykańska scena rockowa. Jednak  fanów Gilby’ego, fanów bezpretensjonalnego rocka, do przesłuchania płyty raczej zachęcać nie trzeba.

Na szczególną uwagę słuchacza zasługuje na pewno “hymn” Kill for Thrills, grany do dziś przez Gilby’ego “Motorcycle cowboys”, nawiasem mówiąc nagrane później przez niego na zupełnie inną płytę,  ale też, na pewno, ballada
“Wedding flowers”.

Fani solowej twórczości Gilby’ego z pewnością zwrócą też uwagę na melodyjne “Ghost and monsters”.
A to tylko niektóre z interesujących piosenek w mojej, bardzo subiektywnej, ocenie.

Płyta nie odniosła jednak komercyjnego sukcesu, choćby z racji nikłej promocji,  dlatego też wkrótce po jej wydaniu muzycy rozwiązali zespół.
Trzeba przyznać otwarcie, że w tamtym czasie wytwórnie płytowe otumanione sukcesem Guns N’ Roses szukały drugiego takiego zespołu, więc podpisywały kontrakty z wieloma podobnymi. Taki los spotkał również Kill for Thrills. Zespołowi jednak czegoś zabrakło. Nie był dość przebojowy, wystarczająco agresywny? Nie  wiadomo. Grunt, że rzucony na “głęboką wodę” stał się w pewnym sensie ofiarą sukcesu GN’R. Mimo to Gilby wyszedł z tej próby zwycięsko. Ale to już zupełnie inna historia 🙂
Po rozwiązaniu Kill for Thrills Tod Muscat dołączył do Junkyard, Nesmith natomiast zajął się karierą solową.

Dziś płyta Kill for Thrills jest raczej trudno dostępna, zwłaszcza w Polsce, w przeciwieństwie do późniejszych dokonań Gilby’ego.


Candy – Bubblegum Beat

Rok 1987 – Guns N’ Roses wydaje swój debiutancki album. Tymczasem Gilby Clarke z kolegami z Candy próbuje nagrać drugi album zespołu. Płyta pod tytułem “Bubblegum Beat” ostatecznie zostaje nagrana, ale niewydana.
Na płycie znalazły się : “Sound of a broken heart” ,“Dance America”, “M.O.N.E.Y”, “Everyday is Saturday night”,  “Johnny was an angel”, “Change the world”“Goodbye good times” , “My favourite star”, “Life’s a matinee”, “Daddy is a jet” ,“Sound of a broken heart”, “Number one”, “The girl i love” oraz “Champagne”.

Pierwszych osiem piosenek grupa nagrała w składzie z Ryanem Roxie, wokalistą grupy był już Gilby Clarke. Stąd wniosek,że  piosenki 9-14 są faktycznie nagrane wcześniej, gdyż rolę wokalisty pełni w nich wciąż Kyle Vincent. Na przykładzie dwukrotnie zagranego “Sound of a broken hearts” możemy porównać umiejętności wokalne muzyków, przy czym jest to według mnie nieco mylące, gdyż, mimo, iż cenię głos Gilby’ego, wydaje mi się, że w repertuarze Candy lepiej radził sobie Kyle. Gilby śpiewa “z pazurem”, jednocześnie sprawiając,ze Candy zbliża się “niebezpiecznie” 😉 w stronę rocka, a to już nie jest to cenione przez amerykańskie nastolatki brzmienie. Inna sprawa, że taka “zmiana stylu” sprawia,że w moim odczuciu piosenki nagrane z Gilbym jako wokalistą nie są już tak przebojowe. Z tego też powodu za najlepsze na płycie uważam chociażby “Daddy is a jet”, ” Life is a matinee”, czy “Champagne”,choć i pozostałym utworom nie sposób niczego odmówić. Płyta przesycona jest garażowym brzmieniem lat 80-tych, ale w większości kawałków nie ma już tej “słodyczy” znanej z  debiutu. Mimo to “Bubblegum Beat” jest ważnym uzupełnieniem dyskografii Clarke’a, pozostając ostatnim dwudziestowiecznym wydawnictwem zespołu…
W tym samym roku Gilby odchodzi z zespołu ze względu na brak postępów. Reszta grupy próbuje grać jeszcze trochę pod szyldem Candy, ale ostatecznie zmieniają nazwę na Electric Angels i w 1990 nagrywają płytę pod tym samym tytułem.

http://www.heavyharmonies.com/bandpics/CANDY_BAND.JPG

Candy jeszcze w oryginalnym składzie


Electric Angels – Candy po odejściu Gilby’ego


Candy

Przed powstaniem Candy istniał zespół Bang Bang, który powstał z inspiracji grającego na basie Jonathana Daniela oraz perkusisty Johna Schuberta.
Wśród pierwszych  członków zespołu znajdziemy także wokalistę Ricka ” Ricciego” Rubina oraz  gitarzystę Gordona Walla, którzy jednak szybko opuścili grupę.
Pierwszego sierpnia 1981 do zespołu dołączył kolega  Daniela Kyle Vincent, przekonany o tym,że zespół jego kolegi jest wielki i sławny.
Cóż, nie do końca tak było 😉 Tak,czy inaczej Vincent został wokalistą, a skład zespołu uzupełnił gitarzysta Geoff “Rex” Siegel. Wtedy też Bang Bang zmienił nazwę na Candy. Około 1982 Siegel opuścił grupę, a jej członkowie postanowili znaleźć nowego gitarzystę,przy czym najważniejszą kwestią nie były umiejętności muzyczne, a… włosy. W nierównym pojedynku między C.C DeVille,m, a  Gilbym Clarkiem wygrał ten drugi. Tak narodził się najsłynniejszy skład zespołu.

Ze względu na kontakty Gilby’ego, który wiedział, jak działać w branży muzycznej, zespołem zainteresował się znany producent Kim Fowley. To dzięki niemu zespół nagrał swoje pierwsze dema i nie przestał grać.  Dzwoniąc do pierwszego producenta nagrań Kim określił Candy jako zespół, który mógłby powstać w wyniku związku Ricka Springfielda z Go-Go.
Sam Kyle wspominał,że Candy było popową wersją Ramones.

W 1985 zespół wydał wreszcie długo oczekiwany album “Whatever happened to fun…” z przebojowym  kawałkiem tytułowym, w którym Candy zadawali dramatyczne pytanie, co się stało z niewinnością, co sprawia, że nic nie cieszy, że młodzi ludzie nie cieszą się młodością.

Video promujące nagranie:

Głównym autorem piosenek był założyciel grupy Jonathan Daniel.
Na płycie znalazło się 9 utworów: “American kix” , “Turn it up loud”, “Whatever happened to fun…”, “Last radio show” , “Kids in the city”, “Weekend Boy”, “First time” , “Electric Nights” i “Lonely Hearts”.
Tematyka piosenek dotyczyła problemów młodych ludzi: zagubienia w świecie, samotności, trudności w życiu towarzyskim.

Z tego, co mi wiadomo płyta nigdy nie ukazała się w formie cd, a obecnie nie ma możliwości jej kupienia, choć kilka lat temu mówiło się o reedycji.

Pomimo interesujących nagrań zespół nie cieszył sie zbyt dużym zainteresowaniem mediów.Wytwórnia zdecydowała też o wyrzuceniu menadżera zespołu, w efekcie Candy praktycznie przestało być promowane.
Te wydarzenia doprowadziły do “uśmiercenia”  videoklipu  “First time” promującego płytę, a już w grudniu 1985, po zaledwie czterech miesiącach od wydania płyty “Whatever happened to fun…”   Candy w składzie z Kyle’ Vincentem przestało istnieć.

Rolę wokalisty przejął Gilby Clarke. Nowym gitarzystą został, znany fanom Slasha, Ryan Roxie.
Zespół rozpoczął nagrywanie nowej płyty, ale w 1987 ostatecznie doszło do rozwiązana grupy, mającej w tym czasie na koncie jeden album i wiele nagranych demówek.

Po opuszczeniu zespołu Kyle Vincent zajął się karierą solową, a, gdy w 1987 z grupy odszedł Gilby Clarke, pozostali z nowym wokalistą stworzyli grupę Electric Angels.
Nieco później zespół opuścił też Ryan Roxie, a pozostali członkowie przywiązani do brzmienia Candy stworzyli nowy zespół
The Loveless.
Historia Candy dobiegła końca. Tak  przynajmniej się wtedy wydawało…