Jeff Paris debiutował w 1986 płytą “Race to paradise”, na której wspomagali go: na basie Roger Fiets, a także Pat Torpey (później Mr.Big) na perkusji. Płyta udowodniła, że Paris zna się na muzyce, więc kiedy rok później Jeff szukając nowych członków zespołu zapytał basistę Gary’ego Moona, czy chce z nim nagrać płytę ten nie wahał się ani chwili. Tyle tylko,że zespół Jeffa Parisa potrzebował równiez perkusisty… Gary znał Matta wcześniej, grywali czasem razem, z tym, że nigdy nie było wiadomo,gdzie Matt aktualnie przebywa, więc trudno było go polecić. Tak się jednak zdarzyło, że Sorum wkrótce pojawił się w otoczeniu Moona i ten mógł polecić go Parisowi.
Zespół ruszył na podbój muzycznego świata 😉
Wśród osób,którym złożono podziękowania na płycie znalazł się również przyszły prezydent Sony Records -Tommy Motolla.
Cryin’ zostało później scoverowane przez grupę Vixen. W 1989 cover znalazł się w Top 40.
Za dochód z płyty Matt kupił sobie Datsuna Z28, samochód, którym jeździł,póki nie zarobił więcej pieniędzy w zupełnie innym zespole.
Sorum krótko koncertował z zespołem po wydaniu płyty. Sam Jeff Paris nagrywał dalej. Ostatnie; jak do tej pory; nagrania Parisa pochodzą z wydanej w 1998 płyty “Freak Flag”.
Płyta zakorzeniona jest w muzyce lat 80-tych. Kojarzycie te wszystkie pseudometalowe zespoły ? 😉 Wystarczyłoby włączyć jakikolwiek z nich i dodać trochę więcej klawiszy i w zasadzie mielibyśmy pełny obraz tego,co grał Jeff Paris. Nie znaczy to, ze płyta jest zła. Takie kawałki jak: “Cryin'”, “I can’t let go”, “Heart to the flame”, czy “Matter of time” mogą się spodobać.
Tyle tylko, że bije od tego wtórnością. Słucham Jeffa Parisa, a jednocześnie całej gamy zespołów tego okresu. Jeśli ktoś lubi, to będzie jak znalazł, jeśli nie, cóż, szkoda czasu.
Może jestem zbyt krytyczny, ale naprawdę nie widzę w tym zespole niemal żadnego potencjału. Owszem część piosenek jest całkiem nieźle zagrana, ale nic poza tym. Coś takiego, co wpadnie jednym uchem, a drugim wypadnie.
Mógłbym powiedzieć nawet, że to muzyka idealna, bo nie przeszkadza.
Nieprzypadkowo wśród utworów,jakie wyróżniają się na płycie wybrałem “I can’t let you go.” Jak się okazało mialem “nosa”,gdyż ta własnie piosenka była singlem promującym płytę. Czy jest czymś szczególnym?
Mi płyta “Wired up” kojarzyła się z wieloma innymi.
Przesłuchałem ją kilka razy,ale bez jakiejś specjalnych emocji. Biorąc pod uwagę to, jak dużo ludzi było zaangażowanych w jej tworzenie nie okazała się niczym szczególnym.
Matt jest słyszalny bardziej lub mniej, chociaż częściej ma się wrażenie, że równie dobrze w niektórych piosenkach mógłby go zastąpić automat perkusyjny.
Płyta jest w zasadzie spokojna, więc nie polecam ją miłośnikom Slayera, ale już tym,co lubują się w twórczości Bon Jovi, czy podobnych zespołów jak najbardziej. Tyle, że, jak wspomniałem, rewelacji się nie spodziewajcie, ciężkich gitarowych solówek też zresztą nie, choć parę razy można odczuć,że gitara jest na płycie, ale zbyt często się to nie zdarza 😉
Tak,czy inaczej fanom Matta płyta na pewno pokaże, jak rozwijały się stopniowo jego umiejętności. Warto też skonfrontować te nagrania z tym, co Matt gra obecnie i z jego zdaniem na temat muzyki rockowej.
Mam nadzieję,że mimo ostrych w sumie słów nie zniechęciłem was do przesłuchania płyty. Gusta nie podlegają dyskusji.
Przesłuchajcie i wyróbcie sobie własną opinię 🙂