W życiu każdego muzyka następują zdarzenia odciskające piętno na jego twórczości. Do roku 1997 nikt nie spodziewał się , że takie wydarzenia wpłyną na pewnego młodego, ambitnego gitarzystę próbującego znaleźć swoje miejsce w ciasnym muzycznym świecie. Dotychczasowe jego utwory można było określić jednym bardzo prostym słowem – szybkie. Szybkie, dynamiczne, agresywne. Na pewno nie uczuciowe czy melancholijne. Cóż takiego mogło się wydarzyć, aby młody człowiek zmienił swoje nastawienie do świata, rozbudził swoją wrażliwość i przełożył ją na sferę muzyczną? Otóż była nią ciężka choroba pani Carrol, a tworzona właśnie płyta miała być prezentem od jej syna Briana znanego szerzej jako Buckethead.
Płyta miała ukazać się 24 marca 1998 i nosić nazwę „Colma”. Założenie było proste: nagrać płytę eksperymentalną, ambientową, a zarazem przyswajalną i relaksująca. Basistę i gitarzystę w jednym miał zapewnić sam autor. Potrzebny był natomiast zręczny perkusista i tu pojawia się jak zwykle niezastąpiony Brain. Palce w jednym z utworów macza także znany skądinąd Bill Laswell.
Motywem przewodnim jest oczywiście gitara. Bardzo akustyczna, inna niż to, do czego przyzwyczajał odbiorców Buckethead. Można też jednak usłyszeć kilka technicznych smaczków i nowości . Konstrukcje utworów są dość proste, prawie geometryczne. Bębny i linia basu z reguły przypominają zapętlone ścieżki. Ograniczone prawie do minimum , iście minimalistyczne, z rzadka bardziej rozbudowane, czasem ocierają się o wirtuozerskie popisy. Są jednak wpisane w klimat płyty i przemyślane . Tworzą osnowę dla gitarowych melodii , które wypływają spod zręcznych palców Carrola. Pewnym urozmaiceniem są scratche (DJ Disk) i instrumenty smyczkowe (Terry Untalan), które wprawne ucho szybko wyłapie.
Płyta jest bardzo spójna, co nie znaczy monotonna. Utrzymany jest jednorodny klimat , z którego jednak nieco wyłamują się Big Sur Moon, Sanctum czy tytułowa Colma. Uznawana za przełomową , jedną z najlepszych Bucketheada i niezwykle emocjonalną. Czy warto przesłuchać? Na pewno. Nie tylko raz, nie tylko dla fanów Kubłowego.